środa, 31 grudnia 2014

2014


Z  RACJI  SYLWESRTA  I  NOWEGO  ROKU 

ŻYCZĘ  WSZYSTKIM 

DOKŁADNIE  TEGO  SAMEGO  CZEGO  WY  ŻYCZYCIE  NAM 

:)

i oczywiście zapraszam na podstronę ''autyzm i dziecko''
nowy wpis z masą niesamowitych, niepowtarzalnych zdjęć moich...polarników

.


piątek, 5 grudnia 2014

bosman-muzyk-terapeuta- -MEGAczłowiek

Pamiętam jak kilka(naście) lat temu, gdy byłam piękna, młoda i szalona (dwa pierwsze już dawno...a właśnie, że nie, wcale nie minęły-zawsze będę piękna i młoda...z czasem może mniej szalona...choć wątpię) a mój kochany tata był bosmanem, zabrał mnie kiedyś na swoją łajbę.

Oj było super :) Najpiękniejsze chwile gdy razem z tatą schodziliśmy do mesy i ta ''banda'' wilków morskich stawała prawie na baczność. Kończyły się rubaszne żarty i przekleństwa. Tata groźnie spoglądał po wszystkich twarzach, po chwili pojawiał się uśmiech i żądanie żeby rozdać jeszcze raz, dla nas też.

Ale nie oto chodzi co było kiedyś, ważne co jest dziś.

Dziś czas spędzony na wodzie jest tylko wspomnieniem, no chyba, że łódeczka i wędka-relaksacyjnie.
Dziś tatko oddaje się swojej drugiej miłości (równorzędnej z pływaniem bo na pierwszym miejscu zawsze jest mama-spróbowałby zmienić kolejność...noc na werandzie murowana ;p).

Śpiewał od zawsze. Nawet na własnym ślubie zagrał...nie mówiąc o wspaniałym show na moim i Daniela (wszyscy goście siedzieli z rozdziawionymi ustami i nie ważyli się nawet głośniej oddychać-Łukasz nawet opieprzył Daniela, że tak późno się poznaliśmy bo oni z Dalią woleliby mojego tatę niż kapelę którą mieli).

Więc cóż, co tu dużo mówić. Ten człowiek całym sercem kocha muzykę, całym sobą jest muzyką. Urodził się z gitarą w jednej ręce a mikrofonem w drugiej i perkusją pod pachą ;)
  

Gra na weselach i prawie wszystkich imprezach okolicznościowych w naszym mieście. Choć uwielbia piosenki swojej młodości, jest na bieżąco ze wszystkimi nowościami. Zespół ''MEGA TON'' znany jest z tego, że zagra wszystko i o każdej porze.

Ostatnimi czasy na pierwszym planie są szanty. Jako bosman nie mógł przejść obojętnie obok śpiewnych morskich opowieści. Kto nie zna niech odtworzy i pozna, kto zna niech sobie przypomni:



Czasem są tu utwory bardziej refleksyjne czasem bardziej do śmiechu. Każdy inny, każdy jedyny w swoim rodzaju a każdy trzeba zaśpiewać z głębi serca. Ja też mam swój ulubiony, ale nie zdradzę jaki :p

Jeśli miarą szczęścia miałoby być połączenie przyjemnego z pożytecznym to mój tata jest największym szczęściarzem i śpiewając, dzieli się swoim szczęściem z innymi, bo przecież dobra piosenka poprawi nawet wisielczy humor, wyleczy chandrę i wyciągnie z jesienno-zimowej depresji.


P.S.
mam nadzieję, że przed gwiazdką wstawi kilka kolęd w rodzinnym wykonaniu-aranż jest niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju...no po prostu stworzony na nowo właśnie po to by w pełni cieszyć się Bożym Narodzeniem.
.

niedziela, 30 listopada 2014

kalendarza adwentowy

Rok temu wspomniałam o naszej wersji kalendarza adwentowego, tym razem jest to dokładniejszy opis. Ostatecznie wiele dzieci nie może jeść słodyczy-wiem, że mój zeszłoroczny pomysł się przyjął w wielu rodzinach, zachęcam pozostałych do zaglądania i komentowania.

Zapraszam na:

http://carmen-san-di-trudna-sprawa.blogspot.com/2014/11/tradycyjny-kalendarz-adwentowy.html

Może jeszcze komuś spodoba się mój pomysł - ostatecznie kalendarze czekoladkowe są już strasznie oklepane :p

 
.

czwartek, 30 października 2014

było warto?

Zazwyczaj nie biorę się za politykę, bo bym w najlepszym razie osiwiała... Ale te dymki pod tytułem:


Toż to się aż prosi o komentarz. Ponoć pani premier będzie walczyć, żeby jednak prąd nie zdrożał...jasne a świnie nauczą się latać.

Już mieliśmy przykład prawdomówności tej pani przy okazji Smoleńska i ona chce, żeby jej teraz ktoś uwierzył???

I było watro wtedy kłamać? Teraz choćby spełniła swoje obietnice [że ceny pozostaną takie same] to i tak nikt nie uwierzy, nawet trzymając rachunek w garści.

Co do tego pana bez okularów...ciekawe co zafunduje Unii. U nas jakby nie było jest zielona wyspa: kraj rozsprzedany, fabryki likwidują, ludzie uciekają... niedługo nikt już tu nie zostanie a Polskę zaorają, posadzą trawkę i będzie zielona wyspa na mapie Europy.

P.S.1.
dlaczego największy haracz za CO2 mają płacić kraje Europy skoro najwięcej emitują: Chiny, Indie i USA??

Przy stosunku zarobków do wydatków w Polsce, cóż spodziewajmy się w każdym ogródku prywatnej elektrowni wiatrowej bo nie wyobrażam sobie by i tak droga usługa miała jeszcze podrożeć.

 

P.S.2.
Ludzie w końcu nie wytrzymają i zrobią to co chłopi z Jagną... Czy wtedy też wszyscy z immunitetami uznają, że było watro pchać się do tego okrąglaka w stolicy i zapomnieć o tych, którzy to umożliwili???
.

środa, 6 sierpnia 2014

małe zoo

Ponad dwa lata temu pojechaliśmy po szczeniaka dla Wiktorii. Ludzie od których braliśmy Lucky nie nadają się do zajmowania kamieniem a co dopiero zwierzętami, zresztą widać w jakim stanie odebraliśmy szczenię (2 wielkie otwarte rany-jedna zarobaczona druga z martwicą tkanki, ślad na szyi jakby po sznurze czy podcięciu-cud, że żyje dlatego Lucky-Szczęściara)
Trzeba było psinkę ratować:

Pięć miesięcy temu wzięliśmy kolejnego psiaka. Tym razem zwierzak był w dobrym stanie ale dla odmiany ma bardzo delikatny żołądek i, tak jak jej mała pani, musi być specjalnej diecie:

Około dwa miesiące temu, w pomieszczeniach na podwórku zamieszkała dzika kotka. Okociła się między rowerami, jakżeby inaczej. Miała trójkę młodych. Jeden z kociaków urodził się niepełnosprawny: nie wykształciła się połowa pyszczka (nie ma oczka i połowy noska).

Matka w tak zwanym międzyczasie przeniosła się na drewno składowane na podwórku. I...przestała zajmować się chorym kociakiem.
Parę dni temu, w środku nocy, wyszłam zobaczyć co mi tak przeraźliwie miałczy pod oknem....i zobaczyłam jak nasz chory kotek błąka się między kwiatami i kieruje się prosto na ulicę.

Chyba nikogo nie zdziwi, że niewiele zastanawiając się zabrałam malucha do domu:


Teraz mamy ''małe zoo''. Chociaż tak naprawdę to ''kongo'', ''armagedon'' i ''dom wariatów'' w jednym:
-Lucky jest cholernie zazdrosna i cały czas próbuje się dostać do kociej klatki,
-Roka ''ma własne zwierzątko'', dogląda, pilnuje i już raz uratowała kociaka przed Lucky (wyniosła malucha w pysku w bezpieczne jej zdaniem miejsce)
-kot (jak na razie bezimienny) w tym towarzystwie bardziej szczeka niż miałczy, poza tym oczywiście drze się prawie cały czas, uspokaja się tylko jak przychodzi do niego Roka:
 
Poza tym, za oknem mamy parę gołębi z dwójką młodych (czyli trzeba pilnować, żeby pisklakom nic się nie stało) i kto wie co jeszcze...
 
 
P.S.
biorąc pod uwagę jak silne jest moje uczulenie na koty i moje własne słowa
''jeśli będziesz miał mnie dość-przynieś do domu kota a zobaczysz jak szybko się wyprowadzę''
...cóż chyba sama na siebie ukręciłam bicz...idę się pakować :p
 
.

poniedziałek, 21 lipca 2014

jak pies z kotem :p

Jak pies z kotem, czyli jak każde rodzeństwo :p

Już kiedyś pisałam o bracie, kiedy wrzucał swoje piosenki na YouTube, dziś jest gwiazdą.

Od jakiegoś czasu młody gra w zespole Andre.
Jacek jest w swoim żywiole: on kocha scenę i kamerę z wielką wzajemnością.

Przedwczoraj grali w rodzinnym mieście. Oczywiście ilu za tylu przeciw, ale powiem wam jedno: młody wie, że jestem jego fanką [nie mylić z fanami tej muzyki].


Jacek to ten w białej koszuli :)
Jeśli ktoś widział jakikolwiek koncert, to wie jak dobry kontakt młody ma z publiką, widział jak rozsadza go pozytywna energia, a przede wszystkim jak świetnym jest muzykiem :)

Zaczynał w trochę innych klimatach a skończył w disco polo... Ale nie ważne w jakim kierunku by poszedł, nawet gdyby grał muzykę klasyczną na kobzie, to też bym mu kibicowała.

To w końcu brat, skoro ma możliwość grać to całym sercem jestem z nim.

POWODZENIA MŁODY !! TRZYMAM KCIUKI ZA ROZWÓJ TWOJEJ KARIERY !!

.

wtorek, 8 lipca 2014

rodzinne rocznicowo

W zasadzie powinnam zacząć pisać ten post wczoraj i dziś skończyć. Dlaczego?
Otóż wczoraj, tj. 07.07 rocznicę mieli moi rodzice a dziś my.

Pierwotnie miało zakończyć się na obopólnych życzeniach, kawie i jakimś ciachu, ostatecznie [jak zwykle zresztą] w niedzielę była drobna imprezka a wczoraj poprawiny.

Zastanawiałam się długo co by można sprezentować rodzicom. Ostatecznie 35 lat razem to nie byle co. No i oczywiście zastanawiała się za długo...ale opatrzność czuwa :)

Na FB znalazłam zdjęcie u koleżanki, po zdjęciu doszłam do osoby...i po 2 dniach dyskutowania ''co i jak'' zamówiliśmy bardzo osobisty prezent. Przesyłka była ekspresowa a sam prezent...cóż żadne zdjęcia nie oddadzą uroku.

Zamówiliśmy dwa szlafroki: oliwkowy dla mamy i pomarańczowo-ceglasty dla taty. Każdy z nich miał mieć coś wyhaftowane, najlepiej wedle własnego pomysłu.
Właśnie przeglądałam teksty piosenek, żeby znaleźć coś właściwego, gdy doznałam olśnienia: nauczycielka i marynarz; ludzie, którzy doświadczyli w życiu bardzo wiele. W takiej sytuacji dedykacja mogła być tylko taka:

 
Całość natomiast prezentowała się tak:
 
No i efekt też był odpowiedni, rodzice wzruszeni do łez :) goście popłakani...a my?
My szczęśliwi, że prezent się spodobał.
 
Co do naszej rocznicy, mój Daniel wpadł na bardzo oryginalny pomysł:
 
Piękne drzewko :) Ja szczęśliwa [bo naprawdę zrobił mi niespodziankę] a on, cóż, jak to prawdziwy mężczyzna: dom zbudował, dziecko ma a teraz posadził drzewo :)





P.S.
Gdyby ktoś był zainteresowany haftowaną pamiątką, zapraszam do Pani Agaty:
https://www.facebook.com/pages/FHU-Nina/373638656079009
http://allegro.pl/show_user.php?search=piekne_hafty&search_scope=user
.

sobota, 14 czerwca 2014

zapowiadało się super a wyszło...no, nie aż tak źle

To już 2 tygodnie.

W naszej okolicy na dzień dziecka mieli otworzyć ''Gród Żywej Historii''. Zapowiadało się super. Mała, zarażona przez nas uwielbia takie atrakcje. Namówiliśmy babcię i pojechaliśmy [przygotowani również finansowo] na szaleństwo w każdej możliwej postaci.

Trochę się zawiodłam. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych otoczonych drewnianymi balami, rów dookoła, a w środku? Praktycznie nic. Jedyny plus, że w dniu otwarcia wstęp darmowy, bo normalnie 30zł za łeb!!! Sporo.

 
 
 
Strzelanie z łuku, kółeczko na koniu [a kolejka na pół dnia], jedzenie, no był i pokaz: gość ubrał się w zbroję i kilka minut powalczył z takim bez zbroi.
Zabrakło atrakcji dla młodszych dzieci, których było bardzo dużo. Organizatorzy przewidzieli większość atrakcji dla nastolatków a tych niestety brakowało.
 
Ale ok. Byliśmy, mała ma zdjęcie w mieczem i w dybach. Gród zaliczony.
 
 

Z drugiej jednak strony było coś, co zachwyciło małą,
przyjechali władcy szos...mało tego jeden z nich pozwolił małej dosiąść swojego rumaka:

 
 
Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy Wiki wróci autem czy motorem [bo właściciel był tak miły, że zaproponował odwieść małą jeśli ta nie będzie chciała ''odkleić się'' od maszyny]
 
A później pojechaliśmy po namiot [szumnie zwany pawilonem ogrodowym] a ostatecznie kupiliśmy małej rolki i wróciliśmy do naszego ogródka gdzie właśnie stanął prywatny plac zabaw Wiktorii.

Sądząc po uśmiechu i zmęczeniu, miała udany dzień dziecka :)

środa, 23 kwietnia 2014

takich się nie zapomina

Chyba nadszedł czas by wyjawić skąd króli w awatarze i taka a nie inna nazwa bloga.

Kiedyś, dawno temu [ale dinozaurów już nie było] dostałam od ślubnego małą puchatą kulkę.

Kulka rosła jak na drożdżach i była przesłodka.

Była coraz piękniejsza i bardzo samodzielna [potrafiła otworzyć lodówkę i dobrać się do przysmaków].
 
W pewnym momencie [dość długo] miała 2 kolegów [ale o nich kiedy indziej].

Kulka dostała imię z gry komputerowej: Carmen San-Di.

Uwielbiała: filmy, kawę i ciasteczka...chociaż pałką kurczaka też nie pogardziła.
Na smyczy chodziła lepiej niż niejeden pies [o tym już kiedyś pisałam]

Kiedy urodziła się Wiki, Carmen oszalała na jej punkcie. Wiki była jej dzieckiem i koniec, my nie mogliśmy się do Meli zbliżyć, mała wyciągała ją za uszy z klatki, szła przez zwierzaka taranem, ale i pamiętała by każdego ranka dać marchewkę.
Broniła Wiktorii nawet przed typowymi dziecięcymi głupotkami.

Uwielbiałam ją. Płakałam, kiedy umarła. Było mi tak żal, że nie doczekała nowego domku.
Była wspaniała. Królik o osobowości psa :)
Kiedy jej zabrakło, zdecydowaliśmy już nigdy nie brać żadnego królika, nie wytrzymałby porównania.

Nigdy nie zapomnę Meli. Była więcej niż królikiem, była pełnoprawnym członkiem rodziny.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

zeszliśmy na psy

Właśnie tak stwierdziła moja babcia, kiedy przedstawiliśmy rodzinie Amarokę.
Ktoś mógłby stwierdzić, że jest złośliwa, że mogła już siedzieć cicho.

Ale ja ją znam całe moje życie, i wiem, że nie miała nic złego na myśli. To był żart, do którego tylko najbliższa rodzina mogła się uśmiechnąć :)

Amarokę wypatrzyłam już jakiś czas temu. Znalazłam ogłoszenie w necie, zadzwoniłam, dowiedziałam się o cenę, umówiłam nas...i dopiero następnego dnia (kiedy Wiki jeździła sobie na koniku) zaproponowałam ślubnemu żebyśmy poszli.
Bez żadnych zobowiązań, tylko obejrzeć szczeniaki...

Ta, jasne...zaprowadzić miłośnika Alaskanów do siedmiu szczeniaków i wyjść z niczym...
Mój ślubny przepadł w chwili, gdy zgodził się na spotkanie.

W bardzo krótkim czasie psiak był u nas. Teoretycznie nie powinniśmy jeszcze jej brać (miała 4,5 tygodnia) ale skoro udało się nam uratować równie młodą a straszliwie poranioną Lucky (weterynarz stwierdził, że gdybyśmy nie zabrali jej od ''tych bestii'' zmarłaby w wielkich bólach w ciągu 2 miesięcy) to ze zdrowym sobie nie poradzimy?


Za jakiś czas będziemy śmiesznie wyglądać na spacerach: jamnikowate i misowate.
A w zasadzie lisiasta i wilczasta :) i kiedy tak je wołam z ogrodu to lecą na złamanie karku, jedna przez drugą.

Lucky zyskała wiele w oczach Wiktorii od kiedy jest szczeniak. Dopiero teraz dziecko doceniło jej względny spokój...

Co do Amaroki. Nie ma jeszcze 2 miesięcy, nie zaczęła porządnego szkolenia a już ma dwie podopieczne: naszą Wiktorię i Julkę (której ma pomóc -dosłownie- stanąć na nogi). Oczywiście prawdziwa praca zacznie się na jakiś rok, jednak już teraz dziewczyny muszą się przyzwyczaić, że ich zabawa to nie będzie zwykła zabawa lecz konkretna praca, która musi przynieść efekty.
I wiem, że przyniesie.

Napisałabym coś jeszcze o wilczastej, ale wyje mi przy nodze, miskę przyniosła, z głodu już nie wytrzymuje...biedactwo...obudziła się, przeciągnęła...i w ten prosty sposób straciła tyyyyle kalorii, że trzeba to nadrobić :p

wtorek, 18 lutego 2014

dostałam w pysk...tylko za co?

Dokładnie tak się czuję.
Jakbym dostała w pysk od dobrej koleżanki.

I za co? Za szczerą odpowiedź na jej pytanie?
Po co pytała, po raz kolejny zresztą?

A o co poszło?
O chorobę mojej córki i nieszczęsny 1%.

Kiedyś zastanawiałam się nad założeniem małej takiego konta w fundacji ale dość szybko z tego zrezygnowałam. Udało mi się wyprowadzić córkę do takiego stanu, że niewiele bym z tej uzbieranej kasy dostała. Poza tym mała ma załatwionych tyle terapii, że na chwilę obecną nawet nowych nie szukam.

I chyba tu jest pies pogrzebany...
Mój ślubny, będący przy tej dyskusji, od razu stwierdził, że dziewczyna jest zazdrosna. Możliwe.

Tylko o co? O to, że mi się udało a jej jeszcze nie?
O to ile nerwów straciłam, żeby córka miała tak duże wsparcie?

Miałam wielką ochotę napisać jej o tym wszystkim co przeszłam, ale uznałam, że nie warto.
I co? Od wczoraj znów chodzę roztrzęsiona, bo cały czas siedzi mi we łbie ta dyskusja...

Zachowanie, którego nie spodziewałabym się po dziewczynie z podobnym problemem...

I znów nie mogłam spać. Znów stanęła mi przed oczami cała droga jaką przeszłam dla córki.
Jaką cenę zapłaciłam, i dalej płacę, za to wszystko.

Kiedy malutka miała kilka tygodni dostała strasznego uczulenia. Biedactwo wyglądało jak poparzone, ale szybko wymusiłam na jednej z najlepszych dermatologów wizytę i opiekę nad małą. Wiedziałam od razu co spowodowało alergię więc pozostała kwestia ulżenia dziecku. Kilka miesięcy na tak cholernie silnych lekach, że była w stałym kontakcie z lekarką...nawet w środku nocy.

Potem, po szczepieniu na ''świnkę, odrę, różyczkę'' widoczne zahamowanie rozwoju... Półtora roku latania po lekarzach. Płacenia za ich nie wiedzę. I wreszcie wspaniała Ilona, która poprowadziła nas za rękę.

Diagnoza straszna.
Autyzm.
Dziecko, które rozwijało się prawidłowo, nagle po jednym pieprzonym szczepieniu zaczyna się cofać.
Moje załamanie i depresja...z których nie wyszłam do dziś.
Kolejni lekarze, kolejne wizyty.

Trzy miesiące trwało zanim zaczęłam znów w miarę normalnie funkcjonować (bo do normalnego funkcjonowania to mi jeszcze daleko) i mogłam zacząć działać.

W między czasie jeszcze dieta, którą specjaliści mi odradzali a ja z uporem maniaka się trzymam do dziś. Miała dać efekty po 2-3 miesiącach, z małą było tak źle, że pierwsze efekty były dopiero po pół roku.

I znów specjaliści.
Wszyscy możliwi.
Zrobiłam dla dziecka co było w mojej mocy i chyba jeszcze więcej.

Jak to mówią ''Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek''.
Dieta i akupunktura (uważane przez niektórych za dzieło szatana), które wreszcie otworzyły małą na świat a z drugiej strony wybłagane u księdza namaszczenie chorych.

Wieczne kłótnie z mężem. Przyznaję, w 95% z mojej winy...i jego cierpliwość do tych moich wybuchów-bezcenna. Środki na uspokojenie już nie pomagają.

Bieganie, załatwianie, proszenie nawet w pewnym momencie coś na pograniczu groźby.

Wsparcie rodziny?
Finansowe tak-i to bardzo duże (za które będę wdzięczna do końca życia), emocjonalne i psychiczne-żadne.
Może zbyt mocno ukrywam co się we mnie dzieje...ale tak się wszyscy przyzwyczaili, że nawet jak błagam o pomoc to kwitowane jest to ze śmiechem ''ty sobie nie poradzisz?'' i wieczne ''teraz musisz zrobić to, teraz musisz zrobić tamto'' nigdy MUSIMY. Jedno głupie słowo a ile mogłoby zmienić...

Ale opłaciło się.

Dziś mała ma całą serię terapii. Jeździ na koniku (w którym od pierwszej chwili się zakochała), ma wspaniałe terapeutkę i logopedkę, a od marca jeszcze basen (z którego nie wiem kto będzie ją wyciągał....czy znajdzie się taki odważny). Oprócz tego co tylko się dało z przedszkola.

Poza tym oczywiście moja praca z małą, kiedyś po kilka godzin dziennie, dziś trochę mniej. Ale i tak nie mam czasu nawet wyjść do fryzjera nie mówiąc już o jakimś aerobiku, siłowni czy chociaż głupim wypadzie do kina.

Ktoś może powiedzieć, że załatwić terapię to nic takiego. Ktoś, kto sam tego nie próbował, albo zadowolił się minimum.

Dopiero kilka dni temu pewna nauczycielka z przedszkola uświadomiła mi jak bardzo się wszystkim naprzykrzałam by mała dostała to co dostała. Poszłam do niej o coś zapytać, kiedy otworzyła drzwi z uśmiechem na ustach powitała mnie: ''o, pani Karolina. Widzę panią częściej niż moje koleżanki z pokoju nauczycielskiego'' ...chyba jestem aż za bardzo upiardliwą osobą :)

W każdym razie, wciąż zastanawia mnie o co mogła być ta obraza? Że nie chcę starać się o 1%? Chyba mam prawo do własnego zdania?
A ta zazdrość (o którą podejrzewa mój ślubny)?
O depresję?, o brak czasu dla siebie?, o problemy z panowaniem nad sobą?, o nieprzespane noce?

To moja codzienność od kilku lat.
W sumie trzy lata walczyłam (przez większość czasu sama) o to z czego dziś korzysta moja córka.  Ona dopiero zaczyna...a i tak idzie jej szybciej niż mi na początku.

Cóż, co by się nie stało, niesmak pozostanie. Tyle, że jestem cholernie silną osobą i wiem, że z jeszcze niejednymi przeciwnościami sobie poradzę.
Moja Wiki jest najważniejsza, dla niej mogę poświęcić wszystko...siebie w pierwszej kolejności.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

słaba feministka

Ten temat powraca jak bumerang.
Feministki, silne, niezależne kobiety, co najmniej raz usunęły ciążę, nie potrzebują nikogo.
Och, jakie one silne, jakie zaradne. Jakie śmieszne.

I choć sama nazywam siebie feministką, to z tymi pokręconymi babami, o których jest zawsze głośno, nie chcę mieć nic wspólnego.

Czy którakolwiek z tych wrzeszczących babo-chłopów (nie mylić z ''dzwonię do pani-pana'' z sejmu) wie,
kim tak naprawdę jest założyciel FEMEN-u?
Otóż drogie ''panie'' jest to najprawdziwsza szowinistyczna świnia:

Mężczyzna, dotychczas przedstawiany jako jeden z współpracowników, okazuje się faktycznym twórcą ruchu, jego ideologiem i szarą eminencją.        
To jego ruch. Osobiście wybiera dziewczyny. Wybiera te najpiękniejsze, ponieważ najpiękniejsze najlepiej się sprzedają - tłumaczy Kitty Green w rozmowie z "The Independent".
Swiatski to człowiek niezwykle inteligentny, obdarzony charyzmą i zdolnościami organizacyjnymi. Jednak jest w nim coś przerażającego. Bywa straszny w stosunku do dziewczyn. Potrafił krzyczeć na nie i nazywać je dziwkami, sukami...a wszystko dla ich dobra. 

Swiatski przyznaje, że jego patriarchalna postawa nie idzie w parze z ideologią feministyczną. Próbuje tłumaczyć jednak swoją rolę w organizacji. ''Te dziewczyny są słabe. Nie mają siły ani charakteru. Nie mają nawet determinacji, by stać się silne. Uległość, brak punktualności i wiele innych cech uniemożliwia im działalność polityczną. Tego trzeba ich uczyć.''

Moje gratulacje. Chciałyście uwolnić się od patriarchatu, a ulegacie mu na każdym kroku.
Dla mnie żadna z was nie jest prawdziwą feministką, jesteście tępymi marionetkami.

Prawdziwa feministka nie drze ryja na ulicy, nie biega nago w miejscach publicznych.
Prawdziwa feministka przede wszystkim szanuje siebie i inne kobiety.

Dlaczego więc nazywam się feministką?
Dlatego, że znam swoją wartość. Dlatego, że wbrew losowi wciąż mam siłę by walczyć. Dlatego, że potrafię poprosić męża o odkręcenie słoika i w środku nocy uspokoić płaczące dziecko.

Jak strasznie moja postawa kłuci się z waszą śmieszną ideologią... Tylko, kto ma prawo nazywać siebie feministką, prawdziwą kobietą? Ta która daje się poniżać, bić i wykorzystywać, czy ja, ta która ma rodzinę i (o zgrozo) nie pracuje, tylko zajmuje się chorym dzieckiem.

Drogie panie, prawdziwa siła nie kryje się w pokazówkach, tylko w tym jakie jesteście naprawdę. Moje dziecko jest chore, na początku choroby nikt nie dawał jej szans na normalne życie-teraz po długiej walce wiem, że córka poradzi sobie. Mało tego, wiem, że kiedy jest mi ciężko i źle, mogę wypłakać się na ramieniu męża, a on zawsze znajdzie sposób, by mnie pocieszyć.

Chwalicie się usunięciem ciąży-to jest zwykłe morderstwo. Nie dość, że dowodzi braku jakichkolwiek ludzkich odruchów, to pokazuje jakie jesteście słabe. Wy macie krew na rękach a ja oddałabym resztę życia, by moje dziecko całkowicie wyzdrowiało. Czy którakolwiek z was jest w stanie coś poświęcić dla drugiego człowieka?

W zasadzie nie chcę znać odpowiedzi na ostatnie pytanie. Nie chcę by mylili mnie z wami...bo prawdziwa siła tkwi w umiejętności przyznania się do własnych porażek, słabości i staraniu się by już nigdy się nie zdarzyły.

A teraz idę do kuchni przygotować obiad dla męża i dziecka...i tak, nawet wtedy będę nazywać się feministką.

http://blogroku.pl/2014/kategorie/sl-aba-feministka,a72,tekst.html