wtorek, 18 lutego 2014

dostałam w pysk...tylko za co?

Dokładnie tak się czuję.
Jakbym dostała w pysk od dobrej koleżanki.

I za co? Za szczerą odpowiedź na jej pytanie?
Po co pytała, po raz kolejny zresztą?

A o co poszło?
O chorobę mojej córki i nieszczęsny 1%.

Kiedyś zastanawiałam się nad założeniem małej takiego konta w fundacji ale dość szybko z tego zrezygnowałam. Udało mi się wyprowadzić córkę do takiego stanu, że niewiele bym z tej uzbieranej kasy dostała. Poza tym mała ma załatwionych tyle terapii, że na chwilę obecną nawet nowych nie szukam.

I chyba tu jest pies pogrzebany...
Mój ślubny, będący przy tej dyskusji, od razu stwierdził, że dziewczyna jest zazdrosna. Możliwe.

Tylko o co? O to, że mi się udało a jej jeszcze nie?
O to ile nerwów straciłam, żeby córka miała tak duże wsparcie?

Miałam wielką ochotę napisać jej o tym wszystkim co przeszłam, ale uznałam, że nie warto.
I co? Od wczoraj znów chodzę roztrzęsiona, bo cały czas siedzi mi we łbie ta dyskusja...

Zachowanie, którego nie spodziewałabym się po dziewczynie z podobnym problemem...

I znów nie mogłam spać. Znów stanęła mi przed oczami cała droga jaką przeszłam dla córki.
Jaką cenę zapłaciłam, i dalej płacę, za to wszystko.

Kiedy malutka miała kilka tygodni dostała strasznego uczulenia. Biedactwo wyglądało jak poparzone, ale szybko wymusiłam na jednej z najlepszych dermatologów wizytę i opiekę nad małą. Wiedziałam od razu co spowodowało alergię więc pozostała kwestia ulżenia dziecku. Kilka miesięcy na tak cholernie silnych lekach, że była w stałym kontakcie z lekarką...nawet w środku nocy.

Potem, po szczepieniu na ''świnkę, odrę, różyczkę'' widoczne zahamowanie rozwoju... Półtora roku latania po lekarzach. Płacenia za ich nie wiedzę. I wreszcie wspaniała Ilona, która poprowadziła nas za rękę.

Diagnoza straszna.
Autyzm.
Dziecko, które rozwijało się prawidłowo, nagle po jednym pieprzonym szczepieniu zaczyna się cofać.
Moje załamanie i depresja...z których nie wyszłam do dziś.
Kolejni lekarze, kolejne wizyty.

Trzy miesiące trwało zanim zaczęłam znów w miarę normalnie funkcjonować (bo do normalnego funkcjonowania to mi jeszcze daleko) i mogłam zacząć działać.

W między czasie jeszcze dieta, którą specjaliści mi odradzali a ja z uporem maniaka się trzymam do dziś. Miała dać efekty po 2-3 miesiącach, z małą było tak źle, że pierwsze efekty były dopiero po pół roku.

I znów specjaliści.
Wszyscy możliwi.
Zrobiłam dla dziecka co było w mojej mocy i chyba jeszcze więcej.

Jak to mówią ''Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek''.
Dieta i akupunktura (uważane przez niektórych za dzieło szatana), które wreszcie otworzyły małą na świat a z drugiej strony wybłagane u księdza namaszczenie chorych.

Wieczne kłótnie z mężem. Przyznaję, w 95% z mojej winy...i jego cierpliwość do tych moich wybuchów-bezcenna. Środki na uspokojenie już nie pomagają.

Bieganie, załatwianie, proszenie nawet w pewnym momencie coś na pograniczu groźby.

Wsparcie rodziny?
Finansowe tak-i to bardzo duże (za które będę wdzięczna do końca życia), emocjonalne i psychiczne-żadne.
Może zbyt mocno ukrywam co się we mnie dzieje...ale tak się wszyscy przyzwyczaili, że nawet jak błagam o pomoc to kwitowane jest to ze śmiechem ''ty sobie nie poradzisz?'' i wieczne ''teraz musisz zrobić to, teraz musisz zrobić tamto'' nigdy MUSIMY. Jedno głupie słowo a ile mogłoby zmienić...

Ale opłaciło się.

Dziś mała ma całą serię terapii. Jeździ na koniku (w którym od pierwszej chwili się zakochała), ma wspaniałe terapeutkę i logopedkę, a od marca jeszcze basen (z którego nie wiem kto będzie ją wyciągał....czy znajdzie się taki odważny). Oprócz tego co tylko się dało z przedszkola.

Poza tym oczywiście moja praca z małą, kiedyś po kilka godzin dziennie, dziś trochę mniej. Ale i tak nie mam czasu nawet wyjść do fryzjera nie mówiąc już o jakimś aerobiku, siłowni czy chociaż głupim wypadzie do kina.

Ktoś może powiedzieć, że załatwić terapię to nic takiego. Ktoś, kto sam tego nie próbował, albo zadowolił się minimum.

Dopiero kilka dni temu pewna nauczycielka z przedszkola uświadomiła mi jak bardzo się wszystkim naprzykrzałam by mała dostała to co dostała. Poszłam do niej o coś zapytać, kiedy otworzyła drzwi z uśmiechem na ustach powitała mnie: ''o, pani Karolina. Widzę panią częściej niż moje koleżanki z pokoju nauczycielskiego'' ...chyba jestem aż za bardzo upiardliwą osobą :)

W każdym razie, wciąż zastanawia mnie o co mogła być ta obraza? Że nie chcę starać się o 1%? Chyba mam prawo do własnego zdania?
A ta zazdrość (o którą podejrzewa mój ślubny)?
O depresję?, o brak czasu dla siebie?, o problemy z panowaniem nad sobą?, o nieprzespane noce?

To moja codzienność od kilku lat.
W sumie trzy lata walczyłam (przez większość czasu sama) o to z czego dziś korzysta moja córka.  Ona dopiero zaczyna...a i tak idzie jej szybciej niż mi na początku.

Cóż, co by się nie stało, niesmak pozostanie. Tyle, że jestem cholernie silną osobą i wiem, że z jeszcze niejednymi przeciwnościami sobie poradzę.
Moja Wiki jest najważniejsza, dla niej mogę poświęcić wszystko...siebie w pierwszej kolejności.