niedziela, 13 listopada 2016

krew na rękach

Wiadomo, że dzieci szaleją. Wiadomo, że wypadki chodzą po ludziach...tych małych częściej. Nas też to nie ominęło.

Parę tygodni temu [dokładnie 25.10 - wtorek] był taki fajny wieczór. Miły, przyjemny, rodzinny. Wszyscy w świetnych nastrojach. A jak się skończył? W szpitalu.

Oglądaliśmy coś w telewizji...już nawet nie potrafię powiedzieć czy to był film, kabaret czy cokolwiek innego. Wika trochę oglądała z nami a trochę bawiła się u siebie. No, normalnie jak to dzieciak, energia ją roznosiła, nie mogła usiedzieć na miejscu. I tak sobie wywaliła jakieś zabawki przy wtórze śmiechów, przyszła do nas, śmignęła czekoladki i poszła znów do siebie.

Nagle straszny rumor, krzyk i płacz. Wpadliśmy do jej pokoju...a Wika siedzi na podłodze i trzyma się za oczko. Przez palce cieknie jej krew.

Miliard najgorszych myśli w ułamku sekundy. Zabieramy ją z pokoju, na korytarzu jest lepsze światło. Rozcięty łuk brwiowy...i to nie byle jak. Nad całym okiem olbrzymia rana. Daniel przerażony krzyczy, mała w szoku stoi cichutko. Szybko przykładam jej gazik do oka, Danielowi każę trzymać - nie dość, że ma się czym zająć to zaczyna trzeźwo myśleć. Ręce mi się trzęsą. Szybko szukam jakiegoś plastra żeby ten gazik przykleić. Kluczyki, książeczka małej. Muszę się ogarnąć. Mam ją zawieść do szpitala. Przejebane.

Nie obchodziły mnie przepisy. Moje dziecko potrzebowało natychmiastowej pomocy. A jak wygląda natychmiastowa pomoc w polskiej służbie zdrowia?

W naszym szpitalu ani chirurgia ani oddział dziecięcy nie zajmuje się ani szyciem, ani nastawianiem, gipsowaniem...niczym. Chirurg z chęcią by się podjął ratowania Wiktorii...ale dzięki władzom szpitala, braku anestezjologa dziecięcego [a co za tym idzie - jakichkolwiek wytycznych co do znieczulenia u dzieci] ostatecznie rozkłada ręce. NIC NIE MOŻE ZROBIĆ, BO WŁADZE SZPITALA NIE ZATRUDNIAJĄ ANESTEZJOLOGA!!!!!!!!!!!

Pielęgniarka każe nam jechać do Gdańska. Paranoja jakaś. Zgodnie z prawdą mówię, że nie wiem, gdzie znajduje się szpital do którego nas odsyłają. Na szczęście kobieta widząc w jakim jestem stanie i w trybie natychmiastowym załatwia karetkę. Daniel miał jechać z nami ale brak miejsca. Leci do domu, załatwia sobie przyjazd z moim tatą. Przy okazji przywozi parę drobiazgów.

U nas pod szpitalem [na płatnym parkingu] zostaje nasze auto. Byłam w takim stresie, że oddała Danielowi kluczyki bez papierów! Na szczęście tata przyjechał swoim.

Przyjmują nas w Gdańsku. Dostajemy jedną z magicznych opasek ŻÓŁTĄ - PRZYJĘCIE W TRYBIE PILNYM...W CIĄGU 60 MINUT !!! Przyjmują nas w 59 minucie. No qrwa, zmieścili się na styk. Mała dostaje jakiś syrop, taki ''głupi jaś''. Czekamy kolejną godzinę w sali obserwacyjnej, aż to coś zacznie działać. Niby miała zasnąć, niby miała nic nie czuć. A taki chuj - no wybaczcie ale łagodniejszego określenia nie znajduję.

Wypadek około 17.40, w naszym szpitalu jakieś 5-7 minut później, w Gdańsku godzina przyjęcia 18.52 [w tym papierologia jakieś 20-25 minut] kiedy trafiamy na korytarz na oddziale jest około 19.00...tryb pilny - do 60 minut. Do chwili jak zabrali się za szycie, rana zdążyła potężnie spuchnąć. TRZY I PÓŁ godziny od wypadku!!!

Razem z nami na tym nieszczęsnym korytarzu czeka małżeństwo z trzymiesięczną dziewczynką, która spadła z wersalki w trakcie przewijania [zielona opaska - do dwóch godzin] i dziewczynka z sąsiedztwa ze skręconą kostką [niebieska opaska - do czterech godzin oczekiwania]. Jak ktoś nie wierzy, że tyle można czekać to proszę:
http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/8013670,zakonczyla-sie-modernizacja-sor-w-szpitalu-im-m-kopernika-w-gdansku-zdjecia,id,t.html
http://dzieci.pl/kat,1024253,page,2,title,Szpitalny-oddzial-ratunkowy-co-oznaczaja-kolory-opasek,wid,17273592,wiadomosc.html

Przez cały czas Wika była bardzo dzielna. Nie powiem, szok zrobił swoje. Nie płakała, tylko trochę marudziła...może jakby się rozryczała, zrobiła aferę, może wtedy ktoś by się zainteresował nami wcześniej SZCZEGÓLNIE, ŻE NA KARCIE INFORMACYJNEJ JAK BYK STOI: OTWARTA RANA GŁOWY - PRAWEGO ŁUKU BRWIOWEGO - DZIECKO Z AUTYZMEM. Czy ktoś się przejął? Oczywiście, że nie bo i po co.

Kiedy wypisywali karty w szpitalach, naszym i tym w Gdańsku, byłam w takim amoku, że jak mnie zapytali o imię i nazwisko to się zacięłam i nie wiedziałam co powiedzieć....ale co do minuty zrelacjonowałam co się działo z Wiktorią, łącznie z jazdą karetką, z wykluczeniem wszystkich objawów wstrząśnienia mózgu.

Kiedy wreszcie łaskawie postanowili ją zszyć, przyszło dwóch ratowników do pomocy. Uprzedziłam, że u nas zwykłe pobranie krwi wymaga sporej obstawy, więc jeden z nich trzymał głowę, drugi tułów a Daniel nogi. Ja stałam przy głowie Wiktorii i starałam się ją uspokoić...Nie powiem, ten ratownik co trzymał ręce i tułów bardzo szybko uwierzył, że jednak był potrzebny - obiła mu żebra.

Założyli mojej dzielnej dziewczynce SIEDEM szwów!!! I odesłali znów do pokoju obserwacji. Mała dochodzi do siebie. Mijają kolejne godziny.

O północy nas wypuszczają. Mój biedny tata robi drugi kurs tam i z powrotem [jak tylko dowiedział się o co chodzi, przełożył swoje interesy i przywiózł Daniela, wrócił do dmou załatwić sprawy i czekał na telefon]. Tym razem jest z nim Jacek, który nie może przeżyć tego co się stało i jak długo czekaliśmy na pomoc. Całą drogę powrotną trzyma Wiktorię za rękę...chociaż dziecko zasypia w ciągu pierwszych minut jazdy, Jacek co chwila sprawdza, czy małej jest wygodnie, jak się czuje...czy śpi spokojnie.

Niby ta nasza służba zdrowia tak poszła do przodu, tak się wszystko polepszyło...ale jak młodego szyli ponad 20 lat temu [też łuk brwiowy - widać kto Wiktorię do chrztu trzymał, już nie tylko oboje tworzą muzykę dopiero jak się ściemni, ale i zaliczyli podobne obrażenia], to go zszyli w ciągu 5 minut od wypadku - on miał malutką bliznę - Wiktoria będzie miała potężną.

Kiedy wreszcie jesteśmy w domu, emocje zaczynają powoli zaczynają ze mnie schodzić. Tak dopiero teraz, po ponad dziewięciu godzinach, mogę powiedzieć, że zaczynam się uspokajać. Mała śpi spokojnie w swoim łóżku. Teraz Daniel jest tym spokojnym, to on stara się doprowadzić mnie do jako-tako normalnego stanu. Znów z nerwów trzęsą mi się ręce. Wiem, że siedząc w domu się nie uspokoję.

Daniel zostaje w domu, więc Wiktoria ma najlepszą opiekę. Ja zabieram Rokę i idę po samochód. Po drodze dopada mnie głupawka. Tego dnia miałam wysłać do koleżanki paczkę. Ta paczka cały czas jest w aucie. Miałam jechać przed południem i pierwotnie chciałam sobie ułatwić sprawę i położyłam ją na przednim siedzeniu. Z racji korków, odpuściłam. Postanowiłam wieczorem zrobić Wiktorii wycieczkę do paczkomatu i przełożyłam pakunek do bagażnika... Ale i tak dopadła mnie głupawka: oczami wyobraźni zobaczyłam moją renówkę rozprutą przez antyterrorystów...Samochód porzucony na szpitalnym parkingu z wielką, czarną paką w środku... Szłam i się śmiała jak głupi do sera, aż Roka patrzyła na mnie podejrzliwie.
Autko stoi. Całe, nie rozprute...jednak nikt nie wezwał antyterrorystów. Przekładam moją ''bombę'' na przednie siedzenie, Roka pakuje się do bagażnika i jedziemy wysłać te wielce niebezpieczne dziecięce bluzki i pierdółki dla koleżanki.
Jadę trochę naokoło. Jednak Jacek miał rację - to miejsce za kierownicą działa cuda na zszargane nerwy.

 

Dopiero jak przyjechałam, zdałam sobie sprawę, że przez ten cały czas miałam ręce, bluzkę i spodnie we krwi mojego dziecka. Dopiero wtedy to do mnie dotarło i po powrocie, jak tylko zajrzałam do pokoju Wiktorii, upewniłam się, że nadal spokojnie śpi, dopiero wtedy pomyślałam, jak wyglądam i że czas najwyższy się umyć. Przez myśl przelatuje mi, czy dam radę tą krew domyć

Po dziewięciu dniach idziemy na zdjęcie szwów. Mała znów dzielna. Rana ładnie się zamknęła. Blizna potężna. Teraz już będzie z górki, chociaż suma sumarum, dziecko spędziło dwa tygodnie w domu. Trochę bałam się ją posłać do przedszkola, bo zdejmowała opatrunek. Jednak w domu miałam nad nią pełną kontrolę.


Teraz trzeba zadbać, o to żeby ta blizna była jak najmniejsza. Na szczęście trafiłam na bardzo fajną panią w aptece, która poleciła mi odpowiednią maść. Nie powiem, drogą jak diabli ale na zdrowiu dziecka nie oszczędzałam, nie oszczędzam i niedgy nie będę oszczędzać [żeby nikt nie mówił, że pani mnie naciągnęła, ona poleciła mi trzy różne, zaznaczając ile każda z nich kosztuje i po jakim czasie będzie efekt].

Od kilku dni obywamy się bez opatrunku, tylko prewencyjne przemywanie blizny. Na maść jeszcze kilka dni trzeba poczekać, ale jakby nie było już jest w domowej apteczce. Wika cały czas dzielnie wszystko znosi, stara się nie dotykać blizny, choć z doświadczenia wiem, że jak się goi to swędzi niemiłosiernie.

Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będzie nam dane przeżywać czegoś takiego. Nikomu z rodziców, nie życzę takich ''atrakcji''.

A tamten feralny wieczór zaczął się tak radośnie i przyjemnie.

zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

piątek, 26 sierpnia 2016

to zamach czy włamanie?

Ostatnimi czasy w naszym domku wygląda jakby nastąpił jakiś wybuch. Gaz, bomba...wszystko jedno, rozpiździaj pierwsza klasa i nie da się normalnie poruszać.

A wszystko przez jeden mały kaloryfer.
Do tej pory werandę mieliśmy tragiczną. Bez ogrzewania, drzwi z zamarzającym zamkiem, okno, które się nie otwiera, tak więc wszystko razem dało piękną wilgoć. W ciągu 3 lat straciliśmy kilka par butów i kurtek. I od tych nieszczęsnych 3 lat nie mogliśmy się zebrać w sobie, żeby zamontować ten pieprzony kaloryfer. Całe trzy lata, że wreszcie nastał ten sądny dzień i pojechaliśmy po rurki, złączki i całą resztę.

I się zaczęło. Oczywiście, żeby nie było za prosto, wymyśliłam sobie, że rurki mają iść z salonu [w ścianie]...tak za tą półką z książkami i wersalką:

   

W ciągu jednego dnia zrobiło się u nas takie pobojowisko, że aż brak słów by je opisać. Szafy na środku werandy i salonu. Wszystkie książki wylądowały w kartonach w sypialni. Rzeczy z wersalki w kartonach u Wiki. Całkowity brak podłogi w pierwszym i połowiczny w drugim pokoju.

 
 
 

Psy oczywiście zakręcone jeszcze bardziej niż nacodzień [chociaż nie sądziłam, że to możliwe]. Dodatkowo jak na nieszczęście, mała tak bardzo przestraszyła się kucia ścian, że początkowo mogłam tylko pomarzyć o spokoju. Na szczęście przedwczoraj przeszło jej już tak do końca i nawet postanowiła, że podłoga w salonie też wymaga wymiany:


Tak to śrubkowkrętak - na równi z wałkiem, ulubiona zabawka Wiktorii. A co sobie dzieciak będzie żałować? Niech się bawi...podłogę się wymieni, stosunkowo niska cena za uśmiech i chwilę spokoju...choć ta chwila trwała całe pół dnia. 
Qrna, warto było poświęcić panele.
Po tym nieszczęsnym kuciu już poszło lepiej. Nawet butla z gazem była ciekawa [chociaż Wika umierała z ciekawości, to doskonale zdawała sobie sprawę, że podejść nie wolno]. Po sprawdzeniu, czy przypadkiem nic nie cieknie, rurki wreszcie doczekały się ubranek [no bo ile można golizną ze ścian świecić?]

 

Werandka ma ten wymarzony grzejniczek i całkiem nowe kolorki. Wcześniej był jasny niebieski i ciemny róż [fuck - babka w Brico przekonała mnie, że wyjdzie bardziej w czerwień a tu dupa]...czyli burdel w niebie :p
Teraz jest pomarańczowo-zielona i niech sobie mówią co chcą, wygląda zajebiście.
Podsumowując te kilka dni: szafy i reszta poszły w ruch w sobotę. Kucie zaczęte w sobotę przeciągnęło się na dwa dni [bo ile można tego hałasu jednorazowo wytrzycać]. A całą resztę Daniel robi jak odeśpi nocną zmianę!!!

 
  

Co prawda sypialni jeszcze nie odgruzowałam, ale jak obiecałam Wiktorii, ona wczoraj odzyskała swój pokój. Ależ to dziecko było szczęśliwe. Wreszcie znów mogła dostać się do okna i biurka :)

Oczywiście przy ostatnim kupowaniu farb, Wika nie byłaby sobą gdyby nie wybrała też czegoś dla siebie. Obraziła się śmiertelnie bo nie zgodziłam się na wściekły ciemny róż, więc moje dziecko w akcie zemsty [cwana bestyjka] uparła się na dwa kolory. A niech jej będzie. Jej pokój, jej wybór [no w granicach rozsądku]
Z doświadczenia wiem, że biały sufit to porażka, więc nasz prawie wszędzie jest w kolorze ''latte macchiato''. Jak tylko jest to możliwe [czasem nie pozwalają już godziny a ja jestem w gorącej wodzie kąpana i jak coś wymyślę to muszę to kupić teraz-natychmiast], to tego typu zakupy robimy w jednym miejscu. Pani ze Studia Dekorala jeszcze nigdy nas nie zawiodła, zna się na swojej robocie jak mało kto :) I ten gość na fotelu za ladą - wymiata :)
A oto nasze kolorki:
poprawka w salonie bez zmian: czekofashion + karmelowy zamsz [niby ciemne ale razem wyglądają cudnie],
weranda: indiańskie lato + [podkradziona od Wiktorii] tweedowa zieleń.

Za jakiś tydzień, może dwa wchodzimy z wałkami do pozostałych pomieszczeń. 
Jakby nie patrzeć materiał już jest:
córcia wybrała do siebie: tweedową zieleń + lazurowy szantung [może dokupię jej ten róż - zobaczymy czy będzie grzeczna i zasłuży],
a sypialnia będzie w tym co zostanie, a co tam, z kolorystyki szpitalniej przejdziemy na radosną twórczość ;)


 zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

czwartek, 7 lipca 2016

mecze i wianki

Były już koncerty, był zamek i wystawy, a ostatnio był wypad na sobótki. Trafi chciał, że: Daniel miał nocki - więc ciężko go było dobudzić i wyjechaliśmy dużo później niż planowaliśmy, dodatkowo tego samego dnia nasi grali na mistrzostwach...a taki mecz po prostu trzeba obejrzeć. Tak więc po wizycie u lotników, którzy zdążyli zakończyć pokazy zanim dotarliśmy, po zrobieniu kilku fotek, poszliśmy na starówkę. Niestety - wszystkie fajne zdjęcia są dalej w telefonie pewnego pana i [jak zwykle] nie mogę się doprosić o wrzucenie w kompa więc to nie nasza fotorelacja z ściągnięta z filmu [link oczywiście podany w źródle].

 A więc, wszystko zaczęło się tak: była starówka z występami i paradą na początek imprezy, były pokazy lotnicze i prezentacja sprzętu i pojazdów wojskowych. Na starówce nawet załapaliśmy się na filmiku, wśród lotników zresztą też :)

 
 
 
 

Było też wesołe miasteczko, jednak Wika wcale nie miała ochoty na zabawę na nim. Jakby mało było naszego spóźnienia, nagle rozpętała się prawdziwa nawałnica. Efekt był straszny...przydałyby się nam te hełmy prezentowane przez lotników :D ...a drogi? Zalane ulice, połamane drzewa, całkowicie zniszczone namioty i sprzęt przygotowany na wieczorne występy :(


Kiedy zaczęły się te sądne godziny trafiliśmy do małej knajpki...w sam raz na drugą połowę meczu, dogrywkę i karne. Moja mała kibicka dzielnie dopingowała naszych :)

źródło: zdjęcia własne

Ostatecznie udało się nam wrócić szczęśliwie. I to podwójnie !!! Wygrana naszej wspaniałej drużyny, fanty zakupione przez Wiktorię [oczywiście nowy kubek do kolekcji :)] 
...i nie, to nie Daniel tam leci...chociaż jeśli nie dostanę się do zdjęć to kto wie co go czeka...

źródło: zdjęcia własne

A cały filmik do obejrzenia tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=cM378IY8r6M


Ostatni mecz oglądaliśmy w domu. Były emocje, była szalona jazda po mieście [bo Daniel miał 2 zmianę więc  1 połowa w pracy a na 2 szybko do domu] i była z nami największa i najwierniejsza kibicka - nasza kochana babcia :)

  
  
źródło: zdjęcia własne

Wika oczywiście wytrwała do samego końca. Początkowa radość, później nerwy, które udzieliły się wszystkim...koniec znamy. Choć mi, pomimo wspaniałej gry naszych chłopaków, najbardziej podobał mi się Ronaldo...ta jego mina ''za co ja, qrwa, trafiłem do tego piekła?'' mówiła więcej niż 1000 słów. Nikt z naszych przeciwników nie spodziewał się, że Polska drużyna zajdzie tak daleko...szczególnie po ostatnim euro, które było taką porażką, że aż wstyd wspominać.

  
 


zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów bądź mają podane źródło,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

sobota, 28 maja 2016

sezon polowań uważam za otwarty

A więc był dzień matki. Niby nic takiego bo przecież matką jest się przez cały rok a nie tylko jeden dzień. Nie często się zdarza by tego samego dnia było też Boże Ciało.

Tak więc najpierw procesja a potem impreza. Taka łączona. Okrągłe urodziny i wspomniany dzień matki. Czyli w biegu od rana. Udało nam się w ostatniej chwili załapać na podwózkę, więc o dziwo nie spóźniliśmy się na mszę. Oczywiście zanim doszliśmy do kościoła [jakieś 200-300 metrów] udało nam się pogubić: mama wystartowała niczym rakieta, tata z Wiką starali się ją dogonić ale nie byli w stanie a my zagamoniowaliśmy i straciliśmy wszystkich z oczu...

Pół mszy łaziłam jak głupia między ludźmi szukając ich [bo nie wiadomo co Wiktorii wpadnie do głowy w takim tłumie] i ostatecznie okazało się, że mogłam spokojnie stać bo wszytko jest pod kontrolą. Dziadek z wnuczką, dwie siostry i my. I każda grupa była zadowolona, a co tam. Oczywiście jak na muzyka przystało, tata szedł tuż przy orkiestrze, co Wiktorii bardzo odpowiadało. Spotkaliśmy się dopiero w punkcie zbiórki - przy samochodzie.

  

Poszliśmy złożyć życzenia mamie Daniela i wróciliśmy pomóc przy organizacji urodzin. Wiadomo, u dziadka na urodzinach jest wesoło. Były moje dwie mamy: ta rodzona i chrzestna, czyli dwie siostry. Każda z mam dostała ozdobne serduszko i piękne kwiaty - moje w wiszących donicach [do powieszenia w ogrodzie] a Daniela [z powodów logistycznych] zestaw w koszyczku...chyba wszystkie były zadowolone :)

Urodzinowy nie załapał się na nic, bo z prezentami byliśmy w dniu urodzin a nie imprezy :p

Ktoś mógłby się dziwić, że chrzestnej też wręczam kwiaty w tym dniu. Dla mnie jest to całkowicie naturalne. Faktycznie jest dla mnie jak druga matka. Mogę do niej przyjść, czy zadzwonić w każdej chwili. Kiedy odnoszę sukcesy - cieszy się bardziej niż ja, a kiedy dzieje się coś złego to wiem, że zawsze mogę na nią liczyć. Nie mogłabym jej pominąć w tak ważnym dniu.

 

Dla mnie Wiktoria przyniosła niespodzianki z przedszkola...ale najpiękniejszy prezent dostałam od niej wieczorem. Kiedy już wszyscy się rozeszli do domów...

  

Co prawda mieliśmy inne plany, ale impreza była tak fajna, że się przeciągnęła. Wiadomo, rodzina z ostrym zacięciem do grania i śpiewania. 
A jak już się ogarnie wszystko po takiej imprezie i zwyczajnie się pada na pysk to ochota na spacer czołga się w najdalszy kąt, gdzieś za szafę...

 

Więc, byliśmy już w domku, Wiktoria siedziała z książką i czekała aż skończymy się motać i włączymy nasz ukochany film. Szybko skończyłam ogarniać teren poimprezowy i mówię do mojej córci jaka jestem z niej dumna, że tak wspaniale się zachowała na mszy, i na procesji, i kiedy poszliśmy z wizytą do babci, i oczywiście w czasie urodzinowego grilla. Pytam, czy wie, że ją kocham - intensywne kiwnięcie...no to pytam czy i ona mnie kocha? A moja córka, która ma jakąś blokadę i nie mówi...nie podnosząc głowy znad książki rzuca od niechcenia TA KOCHAM [!]

No ludzie...o mało nie zeszłam z tego świata ze szczęścia! Oczywiście jak miała powtórzyć to się zawstydziła i buzia w ciup.
Niech sobie gadają, że to jakieś echolalia, że to nieświadomie...mam to gdzieś MOJE DZIECKO W DZIEŃ MATKI ZROBIŁO MI NAJPIĘKNIEJSZY PREZENT : POWIEDZIAŁO, ŻE MNIE KOCHA!!! I tylko to się liczy.

Żeby nie było, dziś obeszłam z dzieckiem uczestników grilla i mała wręczała pamiątkowe zdjęcia trzem z czterech szwagrów [bo ten czwarty - mój Daniel - sam zdążył obejrzeć zdjęcia i sam sobie wziął] babci i prababci - i oczywiście dzieciak miał radochę, że każdy ją ściskał, całował i dziękował. Żeby nie było: najpierw dzieciak był ze mną u fotografa, żeby szybko te zdjęcia wydostać z aparatu a potem szukałyśmy ramek i robiłyśmy babskie zakupy.
Tak, moja córka ma autyzm. 
Tak, nie mówi. 
Tak, z definicji powinna czuć się nieswojo, być przestraszona i niepewna w tłumie. 
Tak, z definicji powinna zrobić taki raban na imprezie [bo coś się dzieje, bo inne jedzenie niż zazwyczaj, bo jest milion powodów, dla których powinna], że wszyscy mieliby dość. 
Ale moje dziecko ma inne zdanie niż specjaliści od definicji: 
- tłum wywołał ciekawość, 
- dziadek i orkiestra - radość 
- a pełnia szczęścia była gdy podali karkówę z grilla i zaczęli śpiewać i grać. 
Owszem ma masę innych rzeczy typowych dla autyzmu ale na szczęście jest bardzo ciekawska i otwarta na wszelkie nowości i spotkania.
I tylko my wiemy ile nas kosztowało pracy, czasu, nerwów, pieniędzy i całej reszty, żebyśmy mogli iść a dzieckiem w każde miejsce, nawet w największy tłum...na przykład na dzisiejszy koncert, żeby pokazać jej wujka na dużej scenie:

 


A co do tego tytułowego polowania - to oczywiście na imprezy :D

zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów bądź mają podane źródło,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

sobota, 12 marca 2016

rachunek sumienia

Kiedy na pierwszym miejscu jest dobro dziecka, nie zostaje wiele czasu by o siebie zadbać. U mnie też tak było...i pokarało mnie jak cholera.

Dziś ludzie nie poznają mnie na ulicy, pytają czy było warto?
Cóż to co teraz widzę w lustrze kosztowało mnie bardzo dużo...sama kilka razy zadałam sobie pytanie czy było warto?
Może nie wyglądałam ciekawie ale zdrowie miałam dość dobre. Tylko jak długo by to jeszcze trwało? Miesiąc? Rok? W końcu coś zaczęłoby szwankować i co wtedy?

Moją przemianę przypłaciłam problemami z kolanem, wrzodami, operacją. Więc właśnie, czy aby na pewno było warto?
Chwila...jest dodatkowy plus pobytu w szpitalu [poza taką błahostką, że uratowali mi życie] to przymusowy odwyk...od 21.stycznia nie palę!!! Owszem jeszcze mnie nosi, jeszcze są momenty w których zabiłabym za jednego papierosa...ale się trzymam.

Jakby nie patrzeć jest mnie 1/3 mniej...a w związku z tym konieczność wymiany garderoby...czyli dodatkowy wydatek. Przy wydatkach na terapię...czy było warto?

Ile razy nie zadawałabym sobie tego pytania, za każdym razem odpowiedź jest taka sam: nawet znając konsekwencje, wiedząc, że mogło się skończyć bardzo źle...tak było warto...i dziś zrobiłabym dokładnie to samo co pół roku temu. Co? Podjęłabym to wyzwanie...nawet z tą wiedzą, którą mam teraz.

Ani razu nie ogarnęły mnie wątpliwości, zwłaszcza wiedząc, że mam pełne wsparcie i pomoc Daniela. Nie wiem jak on ze mną wytrzymuje ;) Może stara się załatwić sobie miejsce tam u góry...no wiecie: święty za życia :p

Z której strony by nie spojrzeć, przemiana mi się udała:


TAK BYŁO WARTO !!! 
I BEZ WZGLĘDU NA WSZYSTKIE KONSEKWENCJE, ZROBIŁABYM TO JESZCZE RAZ :)

zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów bądź mają podane źródło,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].